21.15 DO METTUPALAYAM

W moich zapiskach czytelnik nie znajdzie porad i sugestii w rodzaju: gdzie zjeść i co zobaczyć. Nie ma w nich informacji o hotelach, muzeach, zabytkach, komunikacji tak charakterystycznych dla tzw. twórczości podróżniczej. Chciałem w nich oddać uchwycony przeze mnie klimat Chennai, bo jest to miasto, które – jak całe Indie – można znienawidzić lub pokochać. Dziś stwierdzam, że nie wybrałem żadnej z tych opcji. Tkwię gdzieś w zawieszeniu pomiędzy „kocham” i „nienawidzę”.

„Tu nie wolno palić!” – głos dochodzący zza moich pleców osaczył mnie jak sieć dziką zwierzynę. Odwróciłem się, by zidentyfikować jego źródło. To wołał, ubrany w mundur w kolorze khaki policjant ze straży ochrony kolei. Dla dodania sobie animuszu lekko uderzał prawą ręką uzbrojoną w bambusową lathi w otwartą, lewą dłoń. Takie kije o długości prawie 2 metrów są standardowym wyposażeniem indyjskiej policji i służą głównie do tłumienia rozruchów. Był – jak wszyscy Tamilowie – szczupły i niewysoki. Podszedł do mnie sprężystym krokiem znamionującym zarówno fizyczną siłę jak i władzę. „To teren dworca i nie wolno tu palić tytoniu. Grozi za to kara 200 rupii. Proszę iść tam !” – oznajmił groźnie, pokazując ogrodzony żółtymi, metalowymi zaporami, teren przed Chennai Central sąsiadujący z pętlą autobusową i postojem taksówek. Tam już nie sięgała jego władza, choć zakaz nadal obowiązywał. Ot kolejny paradoks Indii. Prawo jest, ale jakby w stanie zawieszenia. Wyrzuciłem niedopalonego papierosa na jezdnię i mrucząc pod nosem „sorry” poszedłem w stronę ławki stojącej przed  neogotycką fasadą dworca,  gdzie – wraz z bagażami – czekała żona.

Do odjazdu pociągu 12672 „Nilagiri (Blue Mountain) Express”/Super Fast do Mettupalayam pozostawało jeszcze ponad pół godziny iChennai woleliśmy czekać przed budynkiem jak w jego zatęchłych i zatłoczonych halach. Tu przynajmniej – od czasu do czasu – docierała chłodna bryza znad Zatoki Bengalskiej i nie czuło się tak bardzo silnego zapachu spoconych ciał zmieszanego z wonią potraw oferowanych przez dworcowe bufety oraz… moczu. Trudno się zresztą temu dziwić skoro zadaszona część dworca służy nie tylko podróżnym, ale także bezdomnym, śpiącym pospołu na podłodze. Niektórzy przykryci gazetami. Inni śpiąc, wtulali głowy w brudne gałgany. Jeszcze inni, dla zabicia nudy oczekiwania, grali w karty. Bieda na całym świecie ma taki sam, odrażający słodkawo-kwaśny zapach.

Pociąg podstawiono pół godziny przed odjazdem. Długi, liczący ze 20 wagonów, niebieski wąż zakończony głową potężnej, dieslowskiej lokomotywy. Dla Europejczyka określenie go jako „super szybki” jest bardzo mylące, bo odcinek o długości 532 km pokonuje w 9.5 godziny ze średnią prędkością …56 km na godzinę. Jakimś cudem w wagonach klasy „Unreserved” już siedzieli ludzie. Przez zakratowane okna bez szyb można było dostrzec, jak bardzo są zatłoczone. Głowa przy głowie. To jest bowiem jedyna – spośród 10  obowiązujących na kolejach indyjskich – klasa, na którą można kupić bilety bez wcześniejszej rezerwacji. Jest też najtańsza i dlatego podróżują nią głównie najbiedniejsi Hindusi. Jechałem nią kiedyś i jedyne co zapamiętałem to fakt, że prawie nie korzystałem z toalety w obawie, że ktoś zajmie moje miejsce.

W takich wagonach trudno podzielać entuzjazm Paula Theroux dla podróżowania pociągiem wyrażony w „Wielkim bazarze kolejowym” – „W pociągu można robić wszystko, można żyć własnym rytmem i pokonywać dalekie przestrzenie. Nerwów nie ma indyjski wagon pociąguwiele, czasami jest naprawdę wygodnie, no i to romantyczne uczucie, gdy wsiada się do wagonu…”. W indyjskich wagonach klasy „Unreserved” o romantyzmie i intymności nie ma mowy. Jest za to nieustanna walka o wolne miejsce do siedzenia lub odrobinę przestrzeni na podłodze. Tym razem mieliśmy bilety na wagon klasy „Second Class Sleeper”, w którym śpi się na pryczach bez zasłon, z czego akurat ucieszyliśmy się, bo jeśli takowe są – w wagonach wyższych kategorii – to przypominają raczej ścierki do podłogi i wydzielają podobny do nich „aromat”. Ku naszemu zaskoczeniu na niebieskim brezencie prycz leżała pościel wliczona w cenę biletu: dwa prześcieradła i malutki „jasiek”. Kilka minut przed odjazdem włączono klimatyzację i trzy potężne wentylatory. Po jednym na każdą z trzech sekcji wagonu. Po chwili, w wagonie zrobiło się przyjemnie chłodno.

Podróżni na sąsiednich pryczach jedli późną kolację. Wegetariańskie biryani w tekturowych pudełeczkach sprzedawanych, po 30 rupii za sztukę, przez mobilne punkty sprzedaży, czyli peronowych handlarzy. W indyjskich pociągach raczej nie grozi nam śmierć głodowa. Co chwilę, przez cały pociąg, przebiegają ludzie z kawą, herbatą, samosami, ciastkami, pomidorową zupą, orzeszkami itd. Na każdej zaś stacji, na której zatrzymuje się pociąg, można kupić coś do picia i jedzenia, ze świeżymi owocami i sokami włącznie.

Moi sąsiedzi, dwoje Tamilów w wieku ok.40 lat wraz z córką, jechali do Coimbatore. Sądząc po ich ubiorze i najnowszym modelu Nokii Lumii, którym bawiła się kilkunastoletnia dziewczynka, należeli do niższej klasy średniej. Moje domysły potwierdziły się w rozmowie. On był księgowym w małej firmie budowlanej w Chennai. Ona, nauczycielką matematyki w szkole podstawowej. Małą strasznie interesowało skąd jesteśmy, a może tylko popisywała się znajomością angielskiego. Kiedy odpowiedziałem, że z Polski, szeroko otworzyła, ze zdumienia, migdałowe oczy. Już miałem dodać coś więcej o jej położeniu w Europie, ale wagonem szarpnęło. Ruszyliśmy, w pachnącą tamaryndowcem tamilską noc. Ku Błękitnym Górom.

Napisz komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Zabezpieczenie *