BAJKOWY ŚWIAT ULICY

W lipcu pachniała miodowym zapachem lip rosnących szpalerem, po obu stronach jezdni. Tysiące pszczół unosiło się nad ich koronami, tworząc brzęczący korowód. Wiele z nich wpadało przez otwarte okna do domów, znęcone krwistą czerwienią czereśni, które nazywaliśmy „byczymi sercami”. Przedzielone bruzdą, przypominały serce. To był nasz świat. Wszystkich dzieciaków z ulicy Kościuszki.

Od samego rana do zmierzchu ulica ta rozbrzmiewała dziecięcymi głosami. Tylko w porze obiadów i kolacji ich symfonię przerywały wezwania matek lub babć – „Antek, Franek, Maryś, do domu !!!”. Jednak w zabawowym ferworze niewiele z nich reagowało od razu. Dopiero za kolejnym ponagleniem słychać było jękliwe – „już idę”. I tak jedna, po drugiej  umorusane buzie podnosiły się z nad zaimprowizowanego na ziemi toru, na którym za pomocą metalowych kapsli od butelek rozgrywany był „wyścig pokoju”.

Wygrywał ten, kto najszybciej doprowadził swojego „zawodnika” do mety. Czasami, by odrobić dystans do innych, trzeba było pstrykać energicznie, ale precyzyjnie. Uważając, by mocniejsze pstryknięcie nie wyrzuciło naszego „zawodnika” z krętego toru. Mogliśmy tak grać godzinami, nie zważając na upływ czasu, który zresztą dla dorosłych i dzieci płynął inaczej. Dla nas nie miał on tej gęstości jak dla dorosłych. Był bardziej rozciągły, nierzeczywisty. Nie było w nim „wczoraj” i „jutra”, bo odczuwaliśmy go jako „dziś” tyle, że podzielone na mniejsze części.

Często też graliśmy „w klipę”. Do tej zabawy potrzebne były dwa patyki, dłuższy i krótszy. Ten pierwszy miał może z metr długości i dwa, trzy centymetry grubości. Najlepsze były z leszczyny. Służył on do wybijania z koła, „klipy”. Zaostrzonego z obu stron, krótkiego  patyka. Dzieciak stojący w kole narysowanym na ziemi lub jezdni wybijał palantem „klipę” jak najdalej od siebie, tak by dzieciakom stojącym poza nim, nie udało się jej złapać, bo to oznaczało, że następowała zamiana. Ten który serwował, wychodził z kręgu i ustępował miejsca graczowi, który złapał „klipę”.

Dla wybijającego największym problemem był taki rzut „klipy” w powietrze, by trafić w nią „palantem”. Mniej wprawieni gracze zamiast w „klipę” trafiali palantem w palce, co kończyło się wrzaskiem i płaczem oraz fioletowymi od uderzenia paznokciami. Zadaniem odbierającego lub odbierających, bo często „w klipę” grało się drużynowo, było złapać ją lub, jeśli to się nie powiodło, podnieść i trafić nią w koło, tak aby graczowi w kole, nie udało jej się palantem wybić.

Niekiedy „klipa” niecelnie rzucona przez odbierającego, trafiała wybijającego w głowę, albo inną część ciała. I jeśli był to silny rzut powodował sińce lub zranienia u wybijającego. Takie „rany” nie były jednak nigdy powodem do narzekań czy płaczu, ale dumy, że udało się mu z „narażeniem życia” obronić swoją pozycję.

W deszczowe dni dzieciarnia bawiła się „w chowanego”. Za kryjówki służyły piwnice lub szopy stojące na tyłach domów. Mieszkańcy domów przy Kościuszki trzymali w nich różne rupiecie, drewno na opał, rowery lub motocykle jak mój ojciec. Stały tam także klatki z królikami,  które dokarmialiśmy marchewką lub zerwaną z trawnika trawą.

Gwoździem zabaw były metalowe trzepaki, po jednym na każdy dom. Pod wieczór, jak wróble na drutach,  siadaliśmy na jego poręczach. Młodsi na niższych, starsi na wyższych i gadaliśmy do nocy. Dopóki żandarmeria naszych mam i babć nie zagoniła nas do łóżek.

Próbuję wskrzesić ten bajkowy świat, w którym za zabawki służyły nam dwa patyki lub kapsle od butelek nie tylko dlatego, że to piękne wspomnienia z dzieciństwa. Przede wszystkim dlatego, że z powodu braku zabawek musieliśmy uruchomić naszą wyobraźnię. Dzięki niej budowaliśmy swój dziecięcy świat, w którym nawet dziura w płocie mogła być przejściem do innego świata, a dębowe klepki z beczki, nartami, na których szusowaliśmy z Mount Everestu. W tamtym świecie mogliśmy być tym, kim zamarzyliśmy.

Napisz komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Zabezpieczenie *