Mówią o niej, że jest najpiękniejszą wioską we Włoszech. Być może trochę na wyrost, ale jest w niej wielka magia i – jeśli się dobrze wsłuchać – do dziś pobrzmiewają w jej krętych uliczkach echa głosów jej byłych mieszkańców: Sykulów, Greków, Rzymian, Saracenów i Normanów. Położona na skale, 529 m n.p.m. zdaje się nadal być strażnicą kontrolującą Cieśninę Mesyńską pomiędzy Sycylią a Kalabrią. Jednak dziś, w miejsce brodatych Saracenów czy ognistowłosych Normanów, przybywają doń rzesze turystów spragnionych niesamowitych widoków na leżącą u jej stóp Taorminę, Etnę oraz Morze Jońskie.
Tylko doświadczony kierowca może prowadzić niebieski autobus z dworca w Taorominie do Castelmola. Wąska droga wije się serpentynami pod górę, pomiędzy domami. Często musi dokonywać prawdziwych cudów ekwilibrystyki, by wyminąć jadący z naprzeciwka inny samochód. Nie obywa się przy tym bez wzajemnych złośliwości w rodzaju „patrz ośle co robisz”, zwłaszcza kiedy jadący z góry pojazd pragnie wymusić pierwszeństwo i nie zamierza przepuścić autobusu.
Po mniej więcej 30 minutach autobus wjeżdża na Plac Świętego Antoniego, w Castelmola, od którego biegnie pajęczyna wąskich i krętych uliczek tej liczącej zaledwie 1115 mieszkańców wsi, z których większość żyje z turystów.
W zamierzchłej przeszłości nazywała się Myle i zamieszkiwał ją tajemniczy lud Sykulów. Jak cała Sycylia przechodziła z rąk do rąk. Najpierw skolonizowali ją Grecy. Potem podbili Rzymianie. Po upadku Cesarstwa zachodniorzymskiego przeszła we władanie Bizancjum, aż do momentu gdy pojawili się Saraceni, którzy w 902 roku doszczętnie ją zniszczyli. Saracenów przegnali w 1078 roku Normanowie. A w 1282 roku opowiedziała się po stronie Aragonów przeciwko Andegawenom, by wreszcie, jak i cała wyspa, w 1850 roku przejść pod rządy zjednoczonego Królestwa Włoch.
Po Normanach zostały ruiny zamku obronnego zbudowanego na samym szczycie, z którego można podziwiać pobliskie, głębokie wąwozy porośnięte opuncjami i dzikimi drzewami oliwnymi oraz panoramę sięgającą – przy dobrej pogodzie – aż po wybrzeża Kalabrii i Etnę.
Każdego ranka przez osiem dni naszego pobytu w Castelmola, jedliśmy śniadania na balkonie przylegającym do naszego pokoju, w pensjonacie dosłownie zawieszonym na skale. Każdy wschód słońca, to był prawdziwy spektakl i orgia kolorów. Najpierw pojawiała się różowa jutrzenka, która z każdą minutą, zmieniała barwę od purpurowej aż po złotą. Po kilkunastu minutach przechodziła ona w idealnie kulistą pomarańczę słońca złocącego swym światłem taflę wód Morza Jońskiego. Po dłuższej chwili jego promienie oświetlały już ruiny teatru grecko-rzymskiego w Taorominie. Przy odrobinie wyobraźni można było usłyszeć dobiegające z niego głosy walczących tam niegdyś gladiatorów. Ku chwale Rzymu i uciesze pospólstwa.
Z dołu dochodziły do nas odgłosy budzącej się do życia Taorominy. Dźwięki klaksonów samochodowych, odgłosy młota na pobliskiej budowie, syreny statku przepływającego Cieśninę Mesyńską i turystów ciągnących pieszo z Taorominy „ścieżką Saracenów”. O dziesiątej przywożono świeże pieczywo do jedynego w Castelmola sklepiku spożywczego. Zwykle bywałem kilkanaście minut przed dostawą. Siadywałem sobie na ławce i liczyłem koty wałęsające się po brukowanych uliczkach. Rude, czarne, bure, łaciate i w prążki. Cała kocia armia czekająca posłusznie na swych dobrodziejów, którzy ją karmili. Po dostawie, kiedy już właściciel sklepiku uporał się z rozłożeniem pieczywa na półki wołał donośnym głosem „Aperto” (Otwarte), a ja brałem do rąk, jeszcze ciepły, pachnący chleb, do którego idealnie pasowała świeża riccotta.
Wieczorem , przed snem kiedy już pojechali sobie wszyscy turyści robiłem z żoną obchód wioski. Trwał on zwykle 20 min, bo w tyle można ją obejść. Wokół niej, na pobliskich górach i pod nią rozbłyskiwały światła domostw oświetlające drogę zbłąkanym duszom niegdysiejszych mieszkańców.