Nie mają grobów, pomników został bowiem po nich tylko popiół z ciał spalonych w krematoriach. Rozsypany na polach jako nawóz lub usypany w stos o wysokości kilku metrów. Jak Grzegorz Ząbecki, dziadek mojej żony, zamordowany w obozie KL Mauthausen-Gusen w tysiąc dziewięćset czterdziestym czwartym roku, któremu oddaliśmy cześć kilka tygodni temu.
W obozie Mauthausen i jego podobozach wg. ostrożnych szacunków zabito ponad 90 tys. więźniów, czterdziestu narodowości. Największą grupę stanowili Polacy, ponad dwadzieścia pięć tysięcy. Zmuszono ich do niewolniczej pracy w kamieniołomach, zakładach zbrojeniowych i innych miejscach.
Eksploatacja więźniów jako siły roboczej była rabunkowa w sposób nieznany dotąd w historii, bo SS, które obozami zarządzało miało dwa zadania, eksploatacja i eksterminacja.
W kamieniołomach znajdujących się na terenie zarówno obozu w Mauthausen jak i Gusen dzienny limit pracy wynosił: latem dwanaście godzin, zimą – 9 bez względu na pogodę, w ciągłym biegu i przy nieustannym biciu.
Niemcy kalkulowali, że więźniowi ma starczyć sił na trzy miesiące zanim umrze z wycieńczenia.
W obu obozach były tzw. schody śmierci (Todesstiege), po których, z dna kamieniołomu musieli wnosić sześćdziesięciokilogramowe bloki granitu. Kto nie dawał rady był zabijany. Strzałem z karabinu, albo spychany ze schodów.
Chorych i niezdolnych do pracy wywożono i mordowano w ośrodku eutanazyjnym w Hartheim.
Dobijano ich także zastrzykami z fenolu, benzyny czy wody utlenionej. Prawdopodobnie tak zamęczono śp. Grzegorza Ząbeckiego.
Nie wolno nam o Nich zapomnieć bo tak długo jak wymawiamy ich imiona, żyją.