MÓJ ADVENTUS

Dla starożytnego Rzymianina to słowo oznaczało oczekiwanie na przyjazd cezara lub innego dostojnika. Dla chrześcijanina, liturgiczne oczekiwanie na narodziny Boga w ciele dziecka w betlejemskim  żłobie. Jednak okres adwentu nie ogranicza się wyłącznie do roku liturgicznego i nie dotyczy wyłącznie chrześcijan. Trwa całe nasze życie i jest mniej lub bardziej skrytą tęsknotą za Absolutnym dobrem, którego tak bardzo brakuje na tym świcie.

W mojej rodzinie, podczas Adwentu, dzieci otrzymywały kalendarz adwentowy. Wystarczyło nacisnąć delikatnie palcem odpowiednią liczbę dnia, a ukazywała się czekoladka. By osłodzić nam oczekiwanie na Boże Narodzenie. Jednak nie z tą dziecięcą zabawą kojarzy mi się ten czas, ale z oczekiwaniem na ojca, który często wtedy wyjeżdżał. Na kilka dni. Nie potrafiłem sobie znaleźć wtedy miejsca. Co chwila wyglądałem przez okno. Nasłuchiwałem jego kroków na schodach.  Oswajałem swój lęk o niego mówiąc sobie – „wszystko będzie dobrze, nic mu się nie stanie”. Zwłaszcza kiedy wieczorne pohukiwanie puchacza zabrzmiało złowrogo za domem, a deszcz zacinał w szyby.

Mimo swej odrębności był on cząstką mnie, której zniknięcie spowodowałoby utratę czegoś bardzo istotnego. Zatem czekałem, bo uosabiał i dobro i opiekuńczość. Był w moim świcie awatarem tego Odległego, Niepoznawalnego, ale dobrego Ojca. Potem, w czasach durnych i chmurnych, kiedy często błądziłem ta tęsknota stanowiła mój żywicowy kompas. Nawet gdy bardzo schodziłem z drogi Prawdy ona zawsze mnie kierowała na właściwy szlak. Jego zaś brak mi bardziej doskwierał, jak fizyczny głód. Szukałem Go, często o tym nie wiedząc. To tu, to tam.

Z wielu takich prób wychodziłem pokiereszowany i zły bo wydawało mi się, że Go nie ma. A przynajmniej nie tam gdzie szukałem. Potem, pewnego dnia, kiedy w kaliskim szpitalu walczyłem z zapaleniem opon mózgowych usłyszałem wewnętrzny głos – „Nic się nie bój. Ja jestem z tobą”. Uspokoił mnie podwójnie. Bo upewniłem się, że moje oczekiwanie miało sens, a pod drugie, że nie jestem sam.

Podobne doświadczenie przeżyłem raz jeszcze, cztery lata temu. Przed operacją wątroby w szpitalu imienia (nomen omen) Dzieciątka Jezus. Przyszedł do mnie, nie w chwilach powodzenia, kariery, ale wtedy, gdy byłem słaby i bezbronny. Nie w wietrze i burzy, ale w ciszy i samotności. Byłem jak ten pies z wiersza ks. Twardowskiego:

Czekanie

Popatrz na psa uwiązanego pod sklepem

  o swym panu myśli

  i rwie się do niego

  na dwóch łapach czeka

  pan dla niego podwórzem, łąką, lasem, domem

  oczami za nim biegnie i tęskni za domem

  Pocałuj go w łapę

  bo uczy jak na Boga czekać.

I doczekałem się.

Napisz komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Zabezpieczenie *