Józek, Antek, Juuurek, do domu, kolacja! – wieczorne wołania jak azan z minaretów rozbrzmiewały ze wszystkich okien domów przy ulicy Kościuszki, w Wyrzysku. To troskliwe matki i babcie wołały na posiłek swoje rozbrykane i niesforne pociechy. Niezależnie od pory roku. Latem, bo grały do upadłego w „klipę”, zimą, bo do nocy zjeżdżałyby na sankach z „niemieckiej góry”, albo okładały się śnieżkami.
Mój dom, przy ulicy Kościuszki 4 był jednym z wielu przy tej ulicy, które Niemcy, w czasie drugiej wojny światowej, wybudowały dla rodzin ewakuowanych z bombardowanych miast. Miał przetrwać dziesięć, piętnaście lat, a stoi do dziś. Identyczny jak pozostałe. Jednopiętrowy, ze spadzistym, ceglanym dachem oraz drewnianymi tarasami przylegającymi do mieszkań od frontu. Mieszkania na parterze i piętrze były – w zamierzeniu architektów – przeznaczone dla tych „lepszych” Niemców. Dwa na poddaszu, dla służby.
W jednym z nich spędziłem całe dzieciństwo bodajże do czternastego roku życia. W całym domu nie było centralnego ogrzewania ani ciepłej wody. Paliło się w kaflowych piecach ustawionych w sypialni. My mieliśmy taki metalowy, na brykiety i to tylko w tzw. pokoju stołowym. To samo dotyczyło gotowania. W kuchni stała kuchnia węglowa z fajerkami, żeliwnymi krążkami o różnej średnicy nakładanymi bezpośrednio na palenisko.
W długie, zimowe wieczory żarzące się węgle mrugały do nas tajemniczo, kiedy bawiliśmy się na podłodze między nogami kuchennego stołu. Był to świat dziecięcej magii, w którym cienie na ścianie przybierały kształty postaci z bajek czytanych nam przez babcię Marysię albo jej opowiadań o dawnych czasach.
Funkcję łazienki i toalety spełniała zimna komórka. W mroźne dni, na jej ukośnych ścianach zbierał się szron, który mama próbowała topić suszarką do włosów. Bez wanny czy prysznica. Kąpaliśmy się w kuchni, w wielkich, metalowych baliach raz w tygodniu. Był to cały ceremoniał, bo wodę na kąpiel trzeba było grzać przez cały dzień.
Druga komórka, zaraz przy drzwiach wejściowych spełniała rolę spiżarni i lodówki, bo jesienią i zimą temperatura w niej niewiele się różniła od tej na zewnątrz. Stały w niej kamionkowe garnce smalcu, wielkie słoje przetworów warzywnych i owocowych: kompotów, powideł, kiszonej kapusty oraz ogórków. Z powały zwisały pęta kiełbas i wędzonego boczku domowego wyrobu. Od czasu do czasu, jakaś gęś lub kaczka, które ojciec przywoził ze swoich wojaży na wieś albo od dziadków z Kompanii.
Często w niej buszowałem zwłaszcza w okresie przedświątecznym. Polowałem na babcine pierniki albo drożdżówkę z kruszonką, z której wydłubywałem te co większe. By nie było widać ubytków zalepiałem otwory, przezornie – w swoim mniemaniu – kulkami z chleba. Oczywiście, moje łasuchowanie od razu się wychodziło na jaw, bo tylko ślepy by nie odróżnił zrumienionej kruszonki od poszarzałych, stwardniałych chlebowych kulek.
W budynku mieszkało sześć rodzin, ale bliższe relację utrzymywaliśmy z dwiema, państwem Belków z parteru oraz naszymi sąsiadami z naprzeciwka, rodziną Toczków. Ta druga miała chłopaków w moim wieku, z którymi bawiłem się. Jeden był Jurek. Ten starszy, a młodszy, Kazik. Mieli jeszcze siostrę, Dankę. Najczęściej naszymi zabawami były „podchody” na podwórku, na tyłach domu. Za miejsca ukrycia się służyły nam okoliczne drewniane komórki, piwnice oraz przydomowe ogródki, czy też strych, gdzie można było jeszcze znaleźć pozostałości po niemieckich lokatorach. Jakieś drobne monety, czy nadgryzione przez pleśń książki. Kiedyś nawet trafiła mi w ręce okolicznościowa publikacja o Koperniku, „genialnym niemieckim astronomie” wydana w 400-lecie jego urodzin.
W „klipę” graliśmy natomiast na chodniku, przy ulicy ocienionej na całej długości stuletnimi lipami. Na betonowych płytach łatwiej było nam malować kredą koła, do których trzeba było wrzucić klipę, krótki kawałek grubszego patyka o zaostrzonych końcach. Nie rozmazywały się tak szybko, jak te rysowane na ziemi. W deszczowe i zimowe dni zabawy przenosiły się na drewnianą antresolę pomiędzy oboma naszymi mieszkaniami przedzieloną drewnianymi, skrzypiącymi schodami. Graliśmy w „chińczyka” lub w karty. Najpierw w „Piotrusia”, a kiedy podrośliśmy nieco, w „oczko”.
To miejsce służyło również do łuskania fasoli albo grochu po zbiorach. Na rozpostarte na deskach stare prześcieradła wysypywało się plony z działki i do późnego wieczora wydłubywało ziarna ze strąków, które lądowały w płóciennych workach rozwieszanych potem, przez babcię przy kuchennym piecu. By jeszcze obeschły. Łuskanie było doskonałą okazją do psot, obrzucania się fasolkami lub ziarnami grochu, albo rzucania nimi do celu. Za cel służyło nam otwarte okno na poddaszu. Bywało, że nasiona wyrzucane przez okno, nie lądowały w rynnach okalających dach, ale na głowach przechodzących pod nim ludzi, co niekiedy kończyło się reprymendą ze strony naszych rodziców.
Kiedy już chodziliśmy do szkoły zdarzało się, że po powrocie domowników z jednej lub drugiej rodziny nie było w domu. Chodziliśmy wtedy na obiad lub kanapkę do sąsiadów. Raz oni do nas, innym razem, my do nich. Podobnie było z sąsiadami z parteru, państwem Belków. Kiedy babci lub rodziców nie było w domu, zawsze tam na nas czekał albo kawałek ciasta, albo kanapki lub zupa. „Babcia” Belkowa dbała o to, byśmy nie wchodzili z jej mieszkania głodni.
W czasie posiłków pan Belka często opowiadał jak na te tereny, pod koniec wojny wkroczyli Rosjanie i rabowali, co tylko dało się wywieźć: tory kolejowe, całe fabryki, lokomotywy. Szczególnie upodobali sobie podobno zegary i zegarki na rękę. Pan Belka widywał Rosjan obwieszonych „trofiejnymi” zegarami jak choinka na Boże Narodzenie. Zdarzyło się podobno – opowiadał – że jeden z sołdatów zrobił sobie kąpiel w wodzie kolońskiej znalezionej w opuszczonej drogerii. Po godzinie, jego koledzy, wyciągali go z wanny pijanego do nieprzytomności. Wiedza, którą nam przekazywał o „bratnim, radzieckim narodzie” mocno kolidowała z propagandą przekazywaną nam w szkole i była zabroniona. W latach sześćdziesiątych za jej kolportowanie można było trafić do więzienia, dlatego te opowieści były naszym, dziecięcym sekretem, którego nie było wolno zdradzać obcym.
Dziś, po upływie 50 lat, dom przy Kościuszki 4 jawi mi się jako azyl, do którego w złych chwilach mogę na chwilę uciec w wyobraźni. Poczuć zapach pieczonego ciasta albo placków ziemniaczanych, „plyndz”, na klatce schodowej. Usłyszeć tupot naszych stóp na korytarzu i radosny śmiech. Niestety, tak tylko potrafią śmiać się dzieci. Dorośli ten dar utracili. Wielka szkoda, bo to tak, jakby stracili swój największy dar.