OSWAJANIE CHOROBY

Myślałem już, że nie będę kontynuować Rubikonu, bo jest to dla mnie ogromnie wyczerpujące i cholernie trudne, dzielić się z innymi intymnością. Nie ma we mnie bowiem „genu” ekshibicjonizmu i boleśnie czuję  nieadekwatność zapisywanych zdań w odniesieniu do myśli kłębiących się w głowie i sprzecznych uczuć rozrywających umysł i serce.

Może doświadczaliście takiego stanu, kiedy chcielibyście coś powiedzieć, ale silne emocje: strach, gniew bądź wzruszenie ściskają was za gardło i nie jesteście w stanie wykrztusić ani jednego słowa? Poza tym jest jeszcze kwestia uczciwości względem czytelników. Nie chcę niczego upiększać, korygować, ale z drugiej strony nie chcę popaść w swego rodzaju „upojenie chorobą”.

Większość ludzi widzi bowiem wyłącznie jej negatywną stronę związaną z bólem, cierpieniem, lękiem. Ten stereotyp jest silnie zakorzeniony w naszej świadomości i kulturze zachodniej. To właśnie on sprawia, że patrzymy na ludzi chorych przez jego pryzmat. Są oni dla nas zagrożeniem, bo zakłócają nasze, złudne zresztą, poczucie bezpieczeństwa.

Chcemy bowiem trwać w przekonaniu, że „nam się to nie przydarzy”, że – jakimś cudem – będziemy ciągle zdrowi i szczęśliwi. Dlatego projektujemy na ludzi chorych nasze tłumione w podświadomości lęki i obawy związane z chorobą i śmiercią, bo ich widok jest dla nas swoistym memento, że nie żyjemy w najlepszym z możliwych światów.

Boimy się tego, co ze sobą przynoszą i często odsuwamy, aż zaczynamy – my i oni –  żyć w „światach równoległych”. Fizycznie, niby blisko siebie, ale emocjonalnie, mentalnie i uczuciowo w odrębnych galaktykach, odległych od siebie o lata świetlne.

Dla mnie jednak moja choroba ma także drugie oblicze. Dzięki niej poczułem, że żyję. Choć czas stracił dla mnie swoją niewinność, bo zrozumiałem, że mam swój, własny nieprzekraczalny okres przydatności, stałem się wyrazistszy, odważniejszy, barwniejszy. Nabrałem ogromnego apetytu na życie i zacząłem dostrzegać piękno świata w rzeczach zwykłych i banalnych jak choćby zapach nagrzanej od słońca ziemi czy smak zimnego arbuza w upały.

Stałem się też spokojniejszy bo pojąłem warunkowość kondycji człowieka i nieodwracalność śmierci. Nie mam na myśli wiedzy wyczytanej – jak na studiach – z dzieł Kierkegaarda czy innych egzystencjalistów, ale mądrość, którą przynosi doświadczenie graniczne jakim jest mój rak.

11 sierpnia minął rok od operacji podczas, której usunięto mi lewy płat wątroby. Ten na, którym były guzy. Dalsze rokowania są  niepewne, bo istnieje duże ryzyko wznowienia. Co miesiąc robię markery AFP i co miesiąc z drżeniem serca czekam na wyniki. Jeśli będą znacznie podwyższone czeka mnie kolejna operacja usunięcia porażonej części tego organu.  Można powiedzieć, że  codziennie oswajam swoją chorobę i staram się żyć z nią na własnych warunkach.

Nie chcę i nie dopuszczę do tego nigdy, by to ona pisała mi scenariusz mego życia i by przypominał jakąś ckliwą, telewizyjną „operę mydlaną”. Bo jak napisał Anatole Broyard w „Upojony chorobą” „skoro choroba jest przede wszystkim scenicznym dramatem, można w niej chyba nie tylko cierpieć, lecz także się nią cieszyć”.

Wielu moich znajomych nie rozumie takiej postawy. Czasami, mam takie wrażenie, że szybciej by zaakceptowali, gdybym jęczał, narzekał  i pomstował na chorobę i swój los, udręczonym, zbolałym głosem.  A ja chorując, chcę afirmować dar życia. Tak trudno to pojąć.

cdn.

Napisz komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Zabezpieczenie *