Antoni w Wadi Rum

SEANS W KINIE „WOLNOŚĆ”

„Zajmowaliśmy miejsca w kinowych fotelach by, zapomnieć o nas samych, o naszych zmartwieniach, smutnych myślach o przyszłości, przeszłości i dręczącym nas niepokoju”.
Orhan Pamuk „Antrakt, czyli wzdychanie do Kleopatry”

W Wyrzysku, moim rodzinnym mieście, w czasach mojej młodości było kino „Wolność”. Mieściło się
w budynku obok mojej podstawówki, na jednym ze wzgórz otaczających miasto. Ktoś lub coś zniszczyło kawałek literki „o” i przez długi czas, do zamknięcia, na seanse zapraszał napis „Kinc Wolność”, wiszący nad wejściem. Ilekroć przechodziłem obok niego, na przykład w drodze na lekcje, często się zastanawiałem od kogo ta wolność. A może ku czemu. Tego niestety nawet mój pan od historii nie umiał powiedzieć.

Zresztą wtedy, w czasach PRL-u wiele instytucji kulturalnych nazywało się „wolność” albo „przyjaźń”. Ma się rozumieć, ze Związkiem Radzieckim i innymi „bratnimi” narodami Układu Warszawskiego.
I w imię tej przyjaźni nasz największy „przyjaciel” czyli ZSRR siłą zaprowadzał komunistyczny porządek w tych krajach, w których go nie chciano. Jak na przykład na Węgrzech czy w Czechosłowacji. Tak nam w szkole przynajmniej mówiono. Choć w 1968 roku, kiedy już miałem te 12 lat sąsiad z dołu, sympatyczny pan Belka, który słuchał Radia Wolna Europa, wyjaśniał mi, że to żadna tam „przyjaźń”, bo co to za „przyjaciel”, który wjeżdża do sąsiada czołgami. Nasze zresztą Ludowe Wojsko Polskie też było w gronie owych „przyjaciół”.

Dziś kina już nie ma. W budynku po nim zrobiono basen pływacki. Wychodząc pewnie założenia,
że najpierw „mens sana in corpore sano”. Zapewne w dobie Internetu, platform streamingowych takie małomiasteczkowe kino by na siebie nie zarobiło, ale zawsze szkoda, że nie istnieje. Kino „Wolność”
w niczym nie przypominało obecnych, luksusowych sal w multipleksach. Z klimatyzacją, wygodnymi, wyściełanymi fotelami, stereofonicznym dźwiękiem  oraz pop cornem, którego chrupanie doprowadza mnie do białej gorączki, dlatego rzadko już do kina chodzę. Fotele były drewniane i już bardzo leciwe. Do tego stopnia, że w niektórych krzesłach odchodziła z siedzeń sklejka, z której je zrobiono. Przeżywając za bardzo emocjonalnie losy bohaterów, pokazywane na ekranie, można było sobie uszkodzić „cztery litery”, gwałtownie przesuwając się nimi po siedzisku.

Chodziłem do niego od dziecka. Najpierw z babcią, lub rodzicami. Potem, tak mniej więcej od szóstej klasy, z kolegą. Uwielbiałem wtedy chodzenie do kina. Dopiero potem, kiedy już miałem te 16 lat dowiedziałem się, że jest różnica pomiędzy „chodzeniem do kina” a „chodzeniem na film”. To pierwsze, ma się rozumieć, z dziewczyną, bo tam w ciemności, można było sobie pozwolić na nieśmiałe amory. Jakieś tam trzymanie się za ręce, czy – niby przypadkowe- dotknięcie jej kolana. O bardziej śmiałych gestach, w owych czasach, nawet mowy nie było.

Lubiłem oglądać nie tylko filmy, ale uwielbiałem samą atmosferę seansów filmowych. Obsługa gasiła światło, milkły szmery widzów, zapadała ciemność. Na ekranie pojawiały się pierwsze sceny filmu, w którego atmosferę wprowadzała nas muzyka. Mimo, że w tej ciemności nie widziałem innych ludzi, mogłem poczuć, po ich reakcjach na to co wyświetlało się na białym płótnie, że nie jestem sam, ale we wspólnocie przeżywającej i reagującej na losy oraz emocje pokazywanych bohaterów. Czasami to był śmiech, czasami westchnienie, zwłaszcza wtedy, kiedy bohaterka lub bohater umierał na skutek nieszczęśliwej miłości. Niekiedy dopingowaliśmy swoich bohaterów okrzykami „dowal mu”, albo „nie daj się”. Ostrzegaliśmy „uważaj, jest za tobą”  lub „on ma nóż w ręku” na westernach lub filmach kryminalnych. Bywało, ale rzadko, że udało mi się wejść na seans dla dorosłych, albo na taki, w którym całowano się. Nie muszę mówić, że takie sceny pobudzały moją wyobraźnię. I nie tylko ją.

Gdyby mnie jednak dziś ktoś zapytał, czy jakiś film z tego okresu utkwił mi szczególnie w pamięci, aż wstyd mi się przyznać, ale żadna z wysokobudżetowych, amerykańskich produkcji. Zapamiętałem radziecki dokumentalny film o Ciołkowskim i radzieckiej wizji podboju Kosmosu pt. „Droga do gwiazd”, na który poszedłem z babcią. Już nie pamiętam dlaczego,  ale wykorzystane w nim efekty specjalne będące wówczas ewenementem na skalę światową, zrobiły na mnie duże wrażenie. Zresztą użył je potem Stanley Kubrick kręcąc swoją „Odyseję 2001”.

To właśnie magia kina umożliwiająca najpierw dziecku a potem nastolatkowi, przeniesienie się do innych czasów i miejsc. Rozbudzała moją wyobraźnię. Zachęcała do przekraczania granic, tych fizycznych i tych symbolicznych. Poznawania nowego, tak odmiennego od codzienności w małym miasteczku. Rozbudzała pragnienia, które mimo dojrzałego wieku, jeszcze gdzieś tam we mnie są.

Napisz komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Zabezpieczenie *