SIMIT Z PIEKARNI W YALOVEJ

Już od wczesnego rana przez otwarte okno balkonowe naszego pokoju w hotelu „Black Bird” w Yalovej, nieco ponad sto kilometrów od Stambułu, dobiegał zapach pieczonego chleba. Był tak intensywny, że czasami mnie budził. I tak do późnego wieczora.

Piekarnia znajdowała się na rogu promenady dla pieszych, wiodącą do basenów z wodą termalną, z której słynie Yalova i drogi do oddalonego o ok. dwadzieścia kilometrów miasta. Używam nazwy Yalova, bo pod taką jest znany ten kurort turecki, choć właściwie była to wioska Gokcedere w obrębie jej aglomeracji.

Sala dla klientów była niewielka, zaledwie parę metrów kwadratowych. Zza oszklonych lad kusiły pieczywo i ciasta. Simity czyli obwarzanki z sezamem, długie pszenne bułki, okrągłe bochny chleba. Ze słodkości moja ulubiona baklava w kilku rodzajach, ciasteczka tortowe z kremem i pistacjami oraz torty, które można kupować w całości lub na kawałki. I jak przystało na turecką piekarnio-ciastkarnię można było zamówić kawę lub herbatę, jeśli ktoś chciał spałaszować coś na miejscu.

To nie była tylko ciastkarnio-piekarnia, ale klub towarzyski, gdzie przy ustawionych na zewnątrz trzech stolikach  spotykali się okoliczni mieszkańcy na pogaduchy, kierowcy dolmuszów do Yalovej, policjanci, robotnicy budujący nową nawierzchnię deptaka. Starą akurat, kiedy byliśmy tam w maju zerwano i układano nową kostkę, czemu z żoną codziennie się przypatrywaliśmy pijąc kawę lub herbatę na tarasie hotelu.

To w takich miejscach turysta może poczuć puls Turcji lub Bliskiego Wschodu o ile tam pojedzie. Nigdzie nie będzie miał okazji, by podpatrzeć grupę tubylców w ich codziennych kontaktach, nigdzie nie zazna nieśpiesznego tempa życia, nie doświadczy poczucia czasu, które tak bardzo różni się od naszego. Bo tubylec, obojętnie czy to w Azji czy na Bliskim Wschodzie, nie wpada tylko, by szybko wypić kawę czy herbatę i pognać Bóg wie gdzie. On potrafi nad jedną szklanką herbaty, w Turcji mocnej i czarnej, siedzieć godzinami i rozmawiać.

A że każdy każdego w takich mieścinach zna to i temat zawsze się znajdzie. To tam można się wszystkiego dowiedzieć. Kto wyjechał  „za chlebem” do Niemiec. Kto i z czym wrócił. Kto się dorobił, a kto tylko stracił. Głównym tematem, czego dowiedziałem się od młodego kierowcy dolmusza, który odrobinę znał angielski, była inflacja i drożyzna. Sami zauważyliśmy, że od listopada ubiegłego roku skokowo podrożała żywność. Poza chlebem. Ale już nabiał, warzywa, owoce. No i mięso. Przy słabej tureckiej lirze dla zachodniego turysty to prawie bez znaczenia, czy wyda na mały simit dwadzieścia czy trzydzieści TL, ale dla mniej zamożnych tubylców takie podwyżki to już poważny drenaż portfela.

Tureckie kawiarnie, wraz z luksusem nieograniczonego wolnego czasu, nie harmonizują ze współczesnym stylem myślenia, gdzie każdą godzinę przelicza się na pieniądze. Są jak otoczaki w potoku opływane przez jego bystry nurt. Tylko po silnych deszczach powoli on je przenosi w inne miejsce. Zastygałem w nich jak te otoczaki i pozwalałem, by czas płyną leniwie przeze mnie.

Mogłem tak siedzieć w „mojej” kawiarnio-piekarni całymi godzinami sącząc kolejne kawy po turecku lub herbaty w szklankach o kształcie tulipana. Po kilku dniach sprzedawczynie uznały, że jestem już stałym klientem i dodawały bezpłatnie do napojów „coś słodkiego na ząb”. A to kawałek ociekającej różanym syropem baklavy z pistacjami, a to małą babeczkę z jakimś słodkim kremem w środku i kawałkiem świeżej figi na wierzchu. Niestety, bariera językowa powodowała, że nie mogłem z nimi porozmawiać. One nie znały angielskiego, a ja tureckiego. Nie przeszkadzało to jednak nam wymieniać uśmiechy na powitanie i pożegnanie.

Napisz komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Zabezpieczenie *