Meghri, liczące ponad 5600 mieszkańców, to ormiański przyczółek przy granicy z Iranem. Po oddzieleniu od Związku Radzieckiego miasto znalazło się w izolacji i żyje dzięki rolnictwu i handlu. Po jednej i po drugiej stronie drogi M-2 do Iranu pyszniły się wspaniałe sady. Ogrody pełne: figowców, granatów, kiwi, drzew pomarańczowych i persymony zwanej też kaki. Przydomowe altany oplatały pędy winorośli rodzącej – podobno najsłodsze w Armenii – winogrona.
Nasz pensjonat leżał w starszej części miasta, zabudowanej przez niskie, parterowe domy pochodzące nawet z XVIII wieku. Po przeciwnej, prawobrzeżnej stronie rzeki – o tej samej nazwie co miasto – stały postsowieckie blokowiska o odpadających tynkach i balkonowych ogrodzeniach z falistej blachy. Był to duży dom wielorodzinny – jakich wiele w Armenii – położony w sporym ogrodzie, w którym kilka pokoi na górze oddano do dyspozycji turystów. Na stołach ustawionych pod drzewami persymony suszyły się na słońcu dorodne figi. Na tyłach ogrodu, w kojcach gdakały kury. Pod nogami szwendał się upasiony, biało-czarny kot.
Gospodyni podobnie jak Narine z Garni była wdową. Mąż, emerytowany muzyk i dyrektor lokalnego domu kultury zmarł niedawno. Brak jego emerytury zmusił ją do wynajmowania pokoi, aby zapewnić sobie i rodzinie bezrobotnego syna środki do życia. – Jak on pięknie grał na fortepianie i akordeonie. Jak pięknie śpiewał. Pewnego razu zasłabł. Zadzwoniliśmy po pogotowie. Przyjechali natychmiast, ale kilka godzin go wieźli do szpitala w Erevaniu gdzie wkrótce zmarł. Zawał serca – wspomniała ze łzami w oczach pokazując ich ślubne zdjęcie.
Po krótkiej drzemce w hamaku rozwieszonym pomiędzy dwoma włoskimi orzechami usiadłem przy stole, by napić się herbaty. Po kilku minutach miałem już towarzystwo. Syna, dorodnego osiłka w polowym, wojskowym mundurze z demobilu i jego kolegów ubranych w tandetne podkoszulki z napisem „I love Armenia” i drelichowe spodnie.
– Ger jestem – przedstawił się. Widać już było po ich zamglonych oczach, że coś wypili i że mieli ochotę na więcej. Syn gospodyni przyniósł z domu ogromną butelkę domowej nalewki z zielonych orzechów. Rozlał ją do słoików po musztardzie, które zastępowały kieliszki. Chciał bym napił się z nimi, ale odmówiłem zasłaniając się zmęczeniem i koniecznością porannej pobudki. Po dwóch głębszych zaczęli mnie po rosyjsku indagować. Typowe rozmowy z obcokrajowcem. Ile kosztują w Polsce samochody? Jakie są zarobki? Jaka jest cena mięsa? Odpowiadałem na każde pytanie, a oni kręcili głowami ze zdziwienia. Sam nie wiem, czy dziwiły ich ceny, czy wysokość minimalnych zarobków w Polsce, które odpowiadały wynagrodzeniu ormiańskiego milicjanta, a które uważali za wysokie. Kilka kolejek orzechowej nalewki później przestali mnie pytać. Uznałem, że muszę pójść na hamak, by nie upić się alkoholowymi oparami. Ger jeszcze próbował mnie zachęcić głośnym – Anton, idi sjuda – ale miałem już dosyć tej pijackiej kompanii.
Następnego dnia, wczesnym rankiem Ger odwiózł nas swoim samochodem do granicy oddalonej o 10 kilometrów. Z plecaka dochodził słodki zapach ledwo co ususzonych fig. Prezent na drogę od matki Gera.
cdn.