TEHERAN – miasto przedmieść

Nocny ekspres z Shirazu powoli zbliżał się do stolicy. Za oknami pociągu przesuwały się  fabryczne kominy plujące w niebo czarnosinymi kłębami dymu i ognia.  Migały wąskie pasma świateł bijące z małych, podobnych do uli domków biedoty. Strzępy ustępującego mroku jeszcze  litościwie zakrywały rudery przybyszów ze wsi.

Szerokie, zatłoczone arterie. Tysiące samochodów osobowych, autobusów i motocykli pełzło w gęstym smogu w kierunku centrum. Rozwlekłe przedmieścia Teheranu. Wielu Irańczyków spoza stolicy złośliwie mówi, że Teheran to same przedmieścia. I jest w tym sporo prawdy. Kiedyś w tym miejscu była zwykła wioska. Za Kadżarów senne miasto z licznymi ogrodami, pałacami, alejami wysadzanymi platanami oraz stylowymi domami arystokracji i burżuazji ozdobionymi freskami.

W latach pięćdziesiątych, na początku rządów ostatniego szacha rozpoczęto modernizację i rozbudowę, która głownie polegała na wyburzaniu tego co stare. Wycięto tysiące wiekowych platanów. Wyburzono zaciszne zaułki zabudowane parterowymi domami otoczonymi małymi ogrodami, w których ich właściciele szukali schronienia przed letnimi upałami. Zwalono stare bramy i urokliwe knajpki, gdzie wieczorami można w nich było zjeść, wypić oraz wypalić nargile w towarzystwie robotników, typów spod ciemnej gwiazdy i poetów recytujących wiersze Hafeza.

W czasach gospodarczego bumu, aby sprostać potrzebom tysięcy ludzi z prowincji przybywających każdego dnia do stolicy w poszukiwaniu pracy, dokończono dewastacji, budując w południowej części miasta ponure blokowiska z tysiącami malutkich klitek wyposażonymi jedynie w bardzo podstawowe udogodnienia. Jeszcze kilkanaście lat temu z powodu braku systemu kanalizacyjnego w tych dzielnicach, pompowano ścieki bezpośrednio do gruntu. Z ulic zniknęli opisywani przez Bouviera sklepikarze moszczący się wieczorami na chodnikach, by zapewnić sobie towarzystwo i chłód. Wyposażeni w emaliowane czajniczki na herbatę, talie kart do gry w tryktraka, nargile rozmawiali ze sobą ponad ulicą nie widząc się nawzajem.

Dzisiejszy Teheran przypomina gigantyczny, azjatycki bazar pełen fałszywego splendoru, blichtru i obnoszenia się z bogactwem. Przede wszystkim w bogatej, północnej części u podnóża gór Alborz, zamieszkałej przez elity. Biznesmenów, lekarzy, polityków, aktorów. Olbrzymie, kilkupiętrowe rezydencje. Wykończone marmurem, miedzią i szkłem. Każda z własną ochroną i nowoczesnym systemem monitoringu. Przed nimi zaparkowane symbole bogactwa ich właścicieli: najnowsze modele Mercedesów, Toyot i BMW.

Nasz hotel był położony w środkowej części miasta. 400 metrów od stacji niebieskiej linii metra Meydan-e Jahad. W zaułku przy najdłużej ulicy Teheranu, Valiasr. To spokojna  dzielnica zamieszkała przez średnią klasę. Na wąskich chodnikach, jeden z drugim, stały Peugoty znaki rozpoznawcze statusu jej mieszkańców. Rano i wieczorem można było spotkać eleganckich mężczyzn i kobiety wyprowadzających swoich psich pupili na spacer. Takie obrazki są w Iranie niesłychanie rzadkie z uwagi na fakt, że w islamie pies jest zwierzęciem nieczystym (podobno pogryzł kiedyś proroka Mahometa) i zobaczyć je można wyłącznie, w niektórych dużych, zlaicyzowanych  miastach.

Szybkie poruszanie się po mieście umożliwia metro. Tanie, czyste, nowoczesne i punktualne. Osiem linii pozwala na dotarcie praktycznie do każdego zakątka 14-milionowej metropolii. Pociągi kursują co kilka minut od szóstej rano do prawie północy.  Jedna z najdłuższych – czerwona – jeden  koniec ma na północy, przy placu Tajrish. Drugi aż przy lotnisku międzynarodowym im. Chomeiniego. Ponad 30 kilometrów. Na peronach, żółtymi liniami, wyznaczono specjalnie strefy dla samotnych kobiet. Nawet plastikowe foteliki mają kanarkowy kolor, w przeciwieństwie do niebieskich przeznaczonych dla reszty podróżnych. Składy podjeżdżają tak, aby wagony dla nich znalazły się dokładnie w tych miejscach. Nie ma mowy o tym by jakiś samotny mężczyzna zapuścił się w te obszary.

Teherańskie metro – podobnie jak każde inne na świecie – pozwala z zachowaniem jedności miejsca i czasu zobaczyć odrobinę  dramaturgii życia jego mieszkańców. Skupionych studentów zakreślających ołówkiem fragmenty w rozłożonych na kolanach podręcznikach. Mimo panującego tłoku i poszturchiwania przez innych podróżnych, próbują się skupić i zapamiętać jak najwięcej powtarzając cicho przeczytane zdania. Urzędników niższego i średniego szczebla w obowiązkowych koszulach bez kołnierzyków oraz bez krawatów będących według nauczania szyickiego kleru przejawem zachodniego zepsucia i dekadencji. Ci którym dopisało szczęście, bo udało się im znaleźć miejsce siedzące, podsypiają albo oglądają zdjęcia w telefonach komórkowych. Stojący w tłoku nieszczęśnicy nerwowo przyciskają do boku skórzane aktówki balansując to na jednej, to na drugiej nodze.

Siwowłosy wieśniak w wymiętolonym, brązowym garniturze i mokasynach z przydeptanymi piętami wiezie dwa wielkie kosze dorodnych granatów. Co chwila, mimo odbierającego resztki oddechu ścisku, przeciskają się spoceni, uliczni handlarze w różnym wieku zachwalający głośno swój towar: baterie, sznurowadła, gumy do żucia, cukierki, szczotki, temperówki, grające zabawki oraz inną tandetę chińskiej produkcji i niewiadomego przeznaczenia. Czasami któryś z pasażerów coś  kupuje. Najczęściej jednak odwracają od nich wzrok jakby sam ich widok był wystarczającym powodem do wstydu i zażenowania.

Zapytałem jednego z nich – młodego chłopaka w wytartych dżinsach i białej koszuli wypuszczonej na spodnie – sprzedającego szczoteczki do zębów czy z takiego handlu da się wyżyć. Odpowiedział nieskładną angielszczyzną, że czystego dochodu ma dziennie zaledwie pięć dolarów. Musi zapłacić, z góry, hurtownikowi za towar. Opłacić się policjantom, bo handel w metrze jest zabroniony. Pochodzi z południowej części miasta, gdzie mieszka wraz z matką i dwoma siostrami. Ojciec zmarł kilka lat temu na serce. Musiał przerwać studia. Początkowo pracował na budowie, ale pracodawca go zwolnił. Pojawili się bowiem na rynku pracy imigranci z Afganistanu.  Pracuje od rana do wieczora. Z krótką przerwą na obiad, który zabiera ze sobą z domu. Kupuje jedynie herbatę. Jego zdaniem w podobnej sytuacji są tysiące ludzi,  zwłaszcza młodych, dla których nie ma żadnej pracy. To oni zaczną kolejną rewolucję, której wielu Irańczyków boi się i oczekuje. Jak na kraj paradoksów przystało.

Napisz komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Zabezpieczenie *