W POSZUKIWANIU DRUGIEGO JA

Antoni
Antoni – zdjęcie z własnego archiwum

W młodości często miałem odczucie, że nie jestem tożsamy sam z sobą. Że jest jakiś drugi Ja, który sobie gdzieś tam żyje, a ja go z wysoka obserwuję. Albo jest koło mnie i sztorcuje, jeśli popełniłem coś złego, lub chwali, gdy mi się coś udało.

Na starość to wrażenie wraca. Widzę drugiego Antoniego jak goli się, pracuje, je jak dobrze naoliwiony zegarek, zawsze w tym samym tempie i zawsze o tych samych porach. Popadł w rutynę codzienności, od której kiedyś chciał uciec marząc, że wyjedzie gdzieś daleko i będzie przemierzał odległe, nieznane mu krainy.  Ten Ja zewnętrzny, który pisze te słowa ma także cudowną zdolność przenoszenie się w czasie do przeszłości. Obserwowania  drugiego Antoniego w dzieciństwie i młodości.

To nie są wspomnienia, ale obrazy leżące gdzieś głęboko wewnątrz niego, uruchamiane przez zapachy, stare fotografie, czynności. Przetworzone i zniekształcone przez emocje i uczucia. Jak pożółkłe fotografie przechowywane w starym, zakurzonym albumie.

Na przykład zapach świeżo skoszonej trawy przywołuje sianokosy u dziadka z Kompanii pod Grudziądzem, gdy leżałem na zielonym dywanie i obserwowałem wędrówkę chmur na niebie, a gdzieś w tle nawoływania babci Anny, która przyniosła ojcu, dziadkowi i nam dzieciom, drugie śniadania. Zsiadłe mleko w glinianym garnku oraz wielkie pajdy świeżo upieczonego chleba z masłem. Wołała –„Franek, Franek” i obracali się na jej głos obydwaj, bo obaj tak mieli na imię. Odkładali wtedy kosy na ziemię, ocierali spocone czoła i zabierali się, wraz z siostrą i mną, do jedzenia.

Woń łęcin ziemniaczanych palonych na polach jesienią, po wykopkach, sprawia, że czuję, za każdym razem, w ustach smak pieczonych w żarze ziemniaków. Wybieranych z ogniska patykiem, gdy skórka już popękała i sczerniała. Wtedy odruchowo chucham na gorący, odłamany palcami kawałek, by nie poparzyć sobie ust.

Metaliczny zapach i smak mgły przenoszą mnie do Wyrzyska, w którym mieszałem, z przerwami, do 20. roku życia. Najpierw przy ulicy Kościuszki, potem przy Grunwaldzkiej w pierwszym bloku wybudowanym przez Spółdzielnię Mieszkaniową, której współzałożycielem i pierwszym prezesem był mój ojciec.  Na drugim piętrze. Z okien w tzw. pokoju stołowym mieliśmy widok na plac zabaw i drzewa nad rzeką Łobżonką, w której latem kąpaliśmy się i gdzie pierwszy raz się topiłem. Nie była głęboka, ale w jej dnie było pełno dziur, w które można było wpaść, jeśli się nie uważało. A podczas zabaw dzieciakom często to się zdarzało. Całe szczęście jeden z dorosłych mężczyzn raczących się na brzegu piwem zauważył, że po powierzchni pływa dziecięca czapeczka. Bez głowy właściciela. Skoczył do wody i mnie wyciągnął. Oberwało mi się wtedy od ojca i matki.

Wiszę nad miastem dzieciństwa i patrzę z perspektywy ptaka. Są lata siedemdziesiąte. Wstaje świt. Kokon jesiennej mgły wypełnia kotlinę, w której leży. Widać tylko wieże dwóch kościołów. Jednego, katolickiego przy rynku pod wezwaniem świętego Marcina  i drugiego, ewangelickiego, na tzw. niemieckiej górze. Wyrzysk wygląda jak bezowy tort, w który powkładano świeczki iglic i ozdobiono okopconymi kominami. Bynajmniej nie z czekolady.

Przez mglisty welon niemrawo przebija się złote światło ulicznych latarń. Cichymi ulicami przemykają się do pracy pierwsi mieszkańcy. W długich, czarnych płaszczach wyglądają jak duchy nawiedzające przeklęte miejsca. Skuleni, milczący szurają butami po chodnikowych płytach. Czasami z ich ust, jak dymki w komiksach, wydobywa się słabe „Dzień dobry”, kiedy zobaczą znajomego.

Słyszę stukot końskich kopyt po bruku, bo to przecież dzień targowy. Z góry widzę furmanki, wypełnione ziemniakami, jajami,  marchwią, kapustą, klatkami  z drobiem i świniami podążające, jak małe robaczki,  ulicami wiodącymi na rynek  z okolicznych wiosek. Z Polanowa, Glesna, Klawek, Osieka. Nawet z odleglejszych, Falmierowa i Dobrzyniewa.. Na niektórych z nich siedzą kobiety okutane w grube, bure kurtki i chusty  na głowach zakrywające nawet twarz, bo to listopad przecież i wilgotne, zimne powietrze daje się w znaki.

Kiedy już ich mężowie rozstawią się z wozami na rynku, to one będą handlować, tym co przywieźli. Oni w tym czasie raczyć się będą piwem lub przysną na wozie pod końską derkę . Nawet tu, w chmurach czuję zapach końskiego łajna, które pałęta się na bruku pod ich nogami. Słyszę odgłosy targowania się, narzekań, że kura za chuda, albo, że jabłka nadgniłe. Wszystko po to by zbić cenę. Koło godziny 10.00 promienie rozproszyły mgłę. Widzę straszą panią zdążającą  z koszykiem na targ. To moja babcia Marysia, prowadząca za rękę 6. letniego, drugiego  mnie. Ale to już inna historia.

 

Napisz komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Zabezpieczenie *