Trwało to jednak tylko kilka lat. Wystąpiłem. Nie ma w tym jednak jakiejkolwiek odpowiedzialność Towarzystwa Jezusowego, ale wyłącznie moja własna. W pewnym momencie uznałem, że życie zakonne to nie moja droga. Może chciałem założyć rodzinę, a może pragnąłem nadal poszukiwać. Nie szukam już jednak motywów tej decyzji, od której minęło ponad 30 lat.
Z perspektywy czasu był to jeden z najlepszych okresów w moim życiu i dlatego wszystkim, których na mojej drodze w poszukiwaniu Boga wtedy spotkałem chciałbym wyrazić wdzięczność za formację, którą otrzymałem i całe dobro, którego od nich doznałem.
Nowicjat
Do nowicjatu trafiłem w okresie festiwalu „Solidarności”. Wszędzie, na ulicach, na domach można było przeczytać hasła nawołujące do strajku, czy wyrażające poparcie dla Lecha Wałęsy i związku. Z braku wolnych mediów były to swego rodzaju „gazety wielkich liter”. Wyraz przekonań i ekspresji wielu Polaków.
Decyzja o wstąpieniu do jezuitów nie zrodziła się od razu. Dojrzewałem do niej stopniowo po długim okresie błędów i niezrealizowanych pomysłów. Podpatrując przez kilka miesięcy życie bydgoskich jezuitów zafascynował mnie duch Towarzystwa Jezusowego wyrażający się prostocie, żołnierskiej dyscyplinie oraz poszukiwaniu wiedzy, by jak najlepiej realizować swoje zakonne powołanie. Zwłaszcza dyscyplina i poznanie siebie bardzo mi były wtedy potrzebne, by nie zejść zupełnie na manowce.
Jednak furtę nowicjatu mieszczącego się w pobernardyńskim klasztorze w Kaliszu (obecnie jest to Dom Formacji, a nowicjat mieści się w Gdyni) przekraczałem z mieszanymi uczuciami, bo zdawałem sobie sprawę, że wiązać to się będzie z ograniczeniami mojej wolności i koniecznością przebywania pod jednym dachem ciągle z tymi samymi ludźmi. Adaptacja do zakonnej dyscypliny oraz rytmu dnia były dla mnie trudna. Tym bardziej, że dla współbraci z mego rocznika byłem „seniorem”. Jednym z kilku. Większość była zaraz po maturze.
Szybko jednak nawiązałem z nimi kontakt zwłaszcza z tą częścią, która paliła papierosy. Nic tak nie zbliża jak wspólnie wypalona „fajka” w pomieszczeniu „na pięterku”. Zakonny rygor też nie był taki straszny, jak mi mówiono. Codzienna, ranna medytacja. Potem Msza święta, śniadanie oraz zajęcia do obiadu. Na drugim roku nowicjatu były to wykłady z liturgiki i biblistyki. Po południu czas własny, kolacja. Jakiś seans filmowy o ile było coś ciekawego do oglądania.
Ojciec Bartlewicz, magister nowicjatu z dużą wyrozumiałością traktował moje „wybryki” jak np. bieganie po ścieżkach przyklasztornego ogrodu, na co niektórzy starsi ojcowie spoglądali z pewną rezerwą. Ceniłem w nim to, że umiał słuchać. Podczas częstych rozmów, które każdy z nowicjuszy musiał z nim odbywać, z rzadka mi przerywał, kiedy opowiadałem mu o swym dość bujnym, przed zakonnym życiu oraz „postępach” w duchowych poszukiwaniach. Od czasu do czasu zdejmował okulary i przecierając szkła bawełnianą szmatką pytał – „naprawdę tak sądzisz? Zmuszając mnie poniekąd do autorefleksji i krytycyzmu wobec siebie. Do dziś podoba mi się jego sokratejska metoda prowadzenia rozmów i sam ją niekiedy stosuję.
Monotonię codziennych zajęć przerywała niedziela. Wtedy to, po obiedzie, wraz z obowiązkowym socjuszem czyli współbratem mogliśmy pójść na przechadzkę po Kaliszu, ale to nastąpiło dopiero po złożeniu ślubów zakonnych. Do ślubów, pod pewnymi względami, życie nowicjusza przypominało życie rekruta na „unitarce”. Bez wizyt rodziny, bez kontaktu ze światem zewnętrznym. Zostawały nam książki i rozmowy. Czy rozmawialiśmy o kobietach? Oczywiście. Prawie każdy z moich współbraci miał przed wstąpieniem dziewczynę i większość z nas nie utrzymywała z nimi relacji wyłącznie platonicznych. Niektórych do zakonu sprowadził miłosny zawód. Nie przypominam sobie jednak byśmy rozmawiali o seksie. Nie dlatego by był to temat tabu. Bardziej nam zależało na zrozumieniu relacji damsko-męskich w ich psychologicznym i duchowym wymiarze. Przynajmniej tak mi się teraz wydaje.
Największym przeżyciem dla każdego nowicjusza są cztero tygodniowe rekolekcje ignacjańskie stanowiące swoisty znak markowy Towarzystwa Jezusowego. Ich celem jest wgląd w siebie i odkrycie Boga we własnym doświadczeniu osobistym, przemiana wewnętrzna, a w konsekwencji odnalezienie swojej drogi. W całkowitym milczeniu i oderwaniu od spraw zewnętrznych oraz zbędnych kontaktów z innymi współbraćmi.
Każdy z czterech tygodni ma Inny charakter i myśl przewodnią, ale łączą je różne metody modlitw, od medytacji poprzez modlitwę prostoty, do rachunku sumienia. Dzień po dniu, etap po etapie uzyskiwanie wolności w dążeniu do Boga, w oderwaniu od spraw zbędnych. Duchowość ignacjańska nie jest jednak kwietyzmem, ale wysiłkiem by znajdować Boga we wszystkich rzeczach, nawet codziennych, rutynowych czynnościach oraz spotykanych ludziach, by osiągnąć harmonię. Z sobą samym, z ludźmi, z ciałem i naturą.
Jakie mam najmilsze wspomnienia z nowicjatu? Myślę, że były to nasze wspólne rowerowe eskapady do Pólka, gdzie graliśmy „w nogę” i dokazywaliśmy jak stado jeleni na rykowisku. Zawsze nam towarzyszył czerwony Mercedes Transit prowadzony przez jednego z braci wiozący posiłek i napoje. Obiad na świeżym powietrzu zawsze mi niesamowicie smakował. Poza tym rozmowy ze współbraćmi. Może nieco naiwne, egzaltowane, niedojrzałe, ale dawały mi poczucie wspólnoty z ludźmi, którzy idą tą samą co ja drogą. Noszą tą samą co św. Ignacy Loyola zakonną suknię, mają podobne ideały i dążenia. I podobnie jak ja błądzą i rozczarowują się. Byliśmy jak jedna rodzina choć niekiedy wiele nas różniło. Muszę jednak przyznać.
Kraków – poszukiwanie wiedzy
W przeciwieństwie do sennego Kalisza, Kraków wydał mi metropolią z wieloma możliwościami, ale też i pokusami, bo dopiero co upieczeni studenci filozofii nie podlegali już wojskowemu drylowi nowicjatu. Większość zajęć mieliśmy na Kopernika 26, gdzie i dziś mieści się Sanktuarium Serca Jezusowego oraz Akademia Ignatianum, prowadząca studia także dla osób świeckich. Na niektóre, w różnych miejscach Krakowa, musieliśmy dochodzić. Większość z nas nosiła się po świecku, czasami do czarnej koszuli zakładaliśmy koloratkę.
Wiosną i latem dojeżdżałem rowerem, który służył mi także do wypraw poza miasto. Nawet do Szczawnicy i Krościenka. Czasu wolnego nie było jednak za wiele. Oprócz zajęć, sporo godzin zajmowała mi nauka własna. Lektura książek filozoficznych: Kanta, Levinasa, Heideggera, św. Tomasza z Akwinu. Pochłaniałem je jedna po drugiej. W przerwach tocząc ostre spory filozoficzne z moim współbratem z pokoju, Tomkiem W.
Dopiero dziś rozumiem jakie miałem szczęście mogąc słuchać wykładów z antropologii filozoficznej ks. prof. Józefa Tischnera, czy filozofii przyrody nieożywionej późniejszego arcybiskupa ks. Józefa Życińskiego. Zwłaszcza ten pierwszy wywarł na mnie ogromy wpływ. Jego widzenie Kościoła, katolicyzmu stało się moim. Nie zapomnę do końca życia egzaminu z filozofii poznania, który zdawałem u niego w maju, na staromiejskim rynku, pod pomnikiem Mickiewicza. Chciałem go zdać przed sesją, a on miał tylko wolny czas w przerwie pomiędzy swoimi wykładami i to w różnych punktach Krakowa. Poprosił więc bym mu towarzyszył w spacerze opowiadając czego się nauczyłem. Kiedy dotarliśmy pod pomnik, poprosił mnie o indeks. Wpisał ocenę bardzo dobrą.
I już odeszliśmy od siebie na kilka kroków, kiedy usłyszałem jego głos. – „Proszę się zatrzymać”. Przystanąłem, a on swym tubalnym głosem zapytał. – „A ksiądz to z tych Styrczulów z Ratułowa i Dzianisza?” Opowiedziałem, że nie, ale mój ojciec i dziadkowie pochodzą z tamtych stron. Uśmiechnął się i dodał – „no to trza było od razu tak mówić”. Pomyślałem sobie, że dobrze, że spytał po egzaminie. Nie bardzo bowiem chciałem zdawać „po znajomości”. Innemu z wykładowców, ks. Dr Antoniemu Jarnuszkiewiczowi SJ zawdzięczam swoje zainteresowanie filozofią Innego, E. Levinasa. Do tego stopnia, że pod jego kierunkiem napisałem swoją pracę „Wybrane aspekty ateizmu egzystencjalnego w świetle fenomenologii cierpienia”, której jeden egzemplarz podarowałem aktorce Annie Dymnej.
Co pozostało?
Od wystąpienia z zakonu minęło ponad 30 lat. Wiele spraw zatarło się w mojej pamięci. Niektóre wspomnienia wyblakły. Są jak pożółcone klisze wygrzebane gdzieś w pudle, na strychu. Twarze osób na nich przedstawione są gdzieniegdzie ledwo widoczne. Inne są nadkruszone zębem czasu. Straciłem też kontakt z moimi współbraćmi z rocznika. Niektórzy się jednak pojawili na FB, jako moi „znajomi”.
Zarówno ci byli jezuici jak i obecni. Co mi dali? Myślę, że umiejętność narzucenia sobie dyscypliny, samozaparcia w osiąganiu celów. Odszukiwania Boga we wszystkim, co mi się zwłaszcza przydaje podczas choroby. Taktuję ją jako znak, a nie dopust Boży. Także, a może przede wszystkim, nie popadania w skrajności i podążanie środkową drogą. Tak w wyborach politycznych jak i codziennych. Ad maiorem Dei gloriam.